Opowieść wigilijna - Charles Dickens - ebook + audiobook

Opowieść wigilijna ebook i audiobook

Dickens Charles

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jedna z najpiękniejszych i najbardziej wzruszających opowieści o magii Świąt Bożego Narodzenia. W Wigilię, gdy cały Londyn raduje się obchodzonymi Świętami, jeden tylko, zgryźliwy i gburowaty samotnik, Ebenezer Scrooge, nie poddaje się wigilijnej atmosferze. Jest jednak ktoś, kto niespodziewanie go odwiedza i ma mu do przekazania pewną niezwykłą, świąteczną wiadomość, która staje się początkiem serii niesamowitych wydarzeń…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 138

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 38 min

Lektor: Artur Ziajkiewicz

Oceny
4,4 (41 ocen)
23
11
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
suzieesuzie

Dobrze spędzony czas

chyba jedna z najlepszych lektur, I SWEAR
00
VitaminE63

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna książka, lektor e-booka rewelacja
00
akornatowska

Nie oderwiesz się od lektury

Bez zbędnych słów... to jest po prostu najpiękniejsza opowieść wigilijna!!!
00
PiotrHubacz

Dobrze spędzony czas

ok
00

Popularność




 

Duch Marleya

Zaczęło się od tego, że Marley umarł. To żadnej nie ulega wątpliwości. Protokół pogrzebu podpisali: ksiądz, urzędnik, grabarz i właściciel zakładu pogrzebowego. Scrooge także go podpisał, a nazwisko Scrooge’a nadawało na giełdzie wartość wszystkiemu, cokolwiek by podpisał.

Stary Marley umarł więc na pewno.

Czy Scrooge wiedział o jego śmierci? Oczywiście, że wiedział. Jakżeby mogło być inaczej? Scrooge i on byli wspólnikami, nie wiem przez ile lat, w każdym razie bardzo długo. Scrooge przy tym był jedynym egzekutorem, jedynym spadkobiercą, jedynym administratorem, jedynym przyjacielem Marleya i jedynym człowiekiem, który szedł za jego trumną. A nawet i Scrooge nie był znów tak bardzo dotknięty tym wypadkiem, bo okazał się doskonałym biznesmenem w dniu pogrzebu i uczcił go korzystnym interesem.

Wzmianka o pogrzebie Marleya przypomina mi, o czym mam mówić.

Otóż nie ulega wątpliwości, że Marley nie żył. Musimy to wyraźnie zaznaczyć, bo inaczej nic zdumiewającego nie byłoby w wypadkach, które chcę opowiedzieć. Każdy bowiem to przyzna, że gdybyśmy nie byli najmocniej przekonani, iż ojciec Hamleta umarł, zanim przedstawienie tragedii się zaczyna, to jego błądzenie nocą, podczas wschodniego wiatru i to po swoich własnych wałach fortecznych, w celu wstrząsania umysłu swego syna, umysłu i bez tego słabego, nie miałoby w sobie nic bardziej osobliwego, jak spacer pierwszego lepszego podstarzałego jegomościa o zmierzchu wieczornym, na przykład po cmentarzu świętego Pawła.

Scrooge wcale nie kazał zamalować nazwiska starego Marleya na szyldzie swego domu handlowego. Dlatego po wielu latach można było czytać nad drzwiami wejściowymi tego domu szyld: „Scrooge i Marley”. Firma ta znana była powszechnie. Czasami nowicjusze w interesach handlowych nazywali Scrooge’a Scrooge, czasami Marley, on zaś odpowiadał na obydwa nazwiska. Dla niego to było zupełnie wszystko jedno.

Trzeba przyznać, że Scrooge miał silnie zaciśniętą rękę, gdy przyszło do interesu. Chwytała ona, ściskała, dusiła, ze skóry obdzierała swoją ofiarę i nie wypuszczała jej, aż po doszczętnym wyzyskaniu. Był to jednym słowem chciwy i stary grzesznik. Twardy i ostry jak krzemień, z którego żadna stal nie mogła wydobyć szlachetnego ognia; zamknięty w sobie, milczący i samotny jak ostryga. Zimno wewnętrzne mroziło jego starcze rysy, szczypało spiczasty nos, marszczyło policzki, czyniło jego chód sztywnym, zaczerwieniało mu oczy, zabarwiało na niebiesko usta i brzmiało gniewnie w jego ostrym głosie. Mroźny szron pokrywał jego głowę, brwi i chudą brodę. Nosił ustawicznie ze sobą swą lodowatą temperaturę, zamrażał nią swe biuro podczas upału i nie podwyższał jej ani o jeden stopień nawet podczas wigilii Bożego Narodzenia.

Zewnętrzne ciepło lub zimno nie miało wcale wpływu na Scrooge’a. Żadne ciepło nie mogło go ogrzać, żaden mróz więcej oziębić. Nie było wiatru bardziej niż on gryzącego, nie było śniegu padającego z większą wytrwałością ani też siekącego deszczu mniej dostępnego błaganiom i prośbom. Niepogoda nie wiedziała, z której strony zaatakować go, największy deszcz, śnieg, grad albo zawierucha miały nad nim wyższość pod jednym tylko względem: one często okazywały się szczodre, spadały na świat i ludzi hojnie, Scrooge zaś nie rozumiał wcale pojęć szczodrość lub hojność.

Nikt nigdy nie zatrzymał go na ulicy z uśmiechem przyjaznym, aby powiedzieć: „Mój kochany Scrooge, jak się masz? Kiedy też raczysz mnie odwiedzić?” – Żebracy nie prosili go o jałmużnę, dzieci nie pytały o godzinę, żadna kobieta, ani też żaden mężczyzna nigdy nie pytał Scrooge’a o drogę. Nawet psy ślepców zdawały się znać go i gdy widziały go nadchodzącego, wciągały swych właścicieli do sieni kamienic lub na podwórze, a potem machały ogonami, jakby chcąc powiedzieć:

– Brak oka jest lepszy od złego oka, mój niewidomy panie!

Ależ co to obchodziło Scrooge’a? On tego właśnie pragnął. Iść samotnie przez życie, odpychać od siebie wszelką ludzką sympatię – to, zdawało się, wybrał sobie Scrooge za cel i tej drogi się trzymał niewzruszenie. Odstręczanie od siebie, przerażanie lodowatym chłodem spotykanych ludzi było dla niego tym, czym jest słodka legumina dla małych łakomców.

Pewnego razu – było to właśnie w wigilię Bożego Narodzenia – stary Scrooge siedział w swym kantorze przy pracy. Dzień był przejmująco mroźny, wietrzny i mglisty. Ludzie, chodząc po ulicach, chuchali w dłonie, bili rękoma o piersi i silnie uderzali stopami o bruk dla rozgrzania się. Zegary miejskie wybiły dopiero trzecią, a już było zupełnie ciemno.

Przez cały ten dzień niewiele widziało się słońca – świece migotały w oknach sąsiednich biur, podobne do rudawych pręg na gęstym, brunatnym powietrzu. Mgła wdzierała się do mieszkań przez każdą szparę i dziurkę od klucza, a tak była gęsta, że domy na przeciwnej stronie wąskiej ulicy trudno było dojrzeć. Patrząc na owe opony mgły, które spuszczały się coraz niżej, osnuwając wszystko posępnym, mroźnym, do kości przejmującym mrokiem, można było sądzić, że natura, rozsiadłszy się gdzieś w pobliżu, odbywała jakieś złowrogie praktyki.

Drzwi pokoju były otwarte umyślnie, aby Scrooge mógł mieć na oku swego pomocnika, który siedział w ponurej, małej izdebce do ciemnej studni podobnej i kopiował listy. Na kominku w pobliżu Scrooge’a tlał bardzo skromny ogień; ale w izdebce pomocnika żarzył się omdlewająco jeden tylko węgielek. Zziębnięty pracownik nie mógł jednak podsycić ognia, ponieważ Scrooge trzymał skrzynię z węglami w swoim pokoju, a ile razy pomocnik wszedł z łopatką, ten zawsze mu groził, że będą musieli się rozstać, wskutek czego biedny pomocnik obwinął szyję białym szalikiem i usiłował ogrzać się przy świecy; ponieważ jednak nie posiadał dość bujnej wyobraźni, usiłowania były bezskuteczne.

– Wesołych świąt, wuju! Niech cię Bóg ma w swej opiece! – zawołał młody, sympatyczny głos.

Był to głos siostrzeńca Scrooge’a, który wszedł tak nagle i szybko, że Scrooge wtedy dopiero zauważył jego obecność, kiedy siostrzeniec do niego przemówił; inaczej byłby go z pewnością nie wpuścił.

– Cóż znowu za głupstwa?! – mruknął Scrooge.

Siostrzeniec Scrooge’a tak się rozgrzał szybkim chodem wśród mgły i mrozu, że cały był rozpromieniony; piękna twarz jego jaśniała, oczy błyszczały, a płuca wyrzucały chmury pary.

– Święta nazywasz głupstwem, wuju? – zawołał siostrzeniec. – Jestem pewny, że nie myślisz tego!

– Przeciwnie, tak myślę – odrzekł Scrooge. – I mam zupełną słuszność. Wesołych świąt! Jakiż ty masz powód być wesołym? Jakiż ty możesz mieć powód do wesołości? Ty, biedak?

– Doskonale! – roześmiał się siostrzeniec, zacierając ręce. – A jakiż ty masz powód być ponurym, wuju? Jakąż ty możesz mieć rację do smutku? Ty, bogacz?

Scrooge, nie mając pod ręką żadnej odpowiedzi, powtórzył znowu:

– Głupstwo!

– Nie bądź taki kwaśny, wuju! – rzekł siostrzeniec.

– Czy mogę być inny – gderał cierpko wuj – kiedy zmuszony jestem żyć w świecie głupców? Wesołych świąt!... Do licha z wesołymi świętami! Znać ich nie chcę! Czymże są święta Bożego Narodzenia dla ciebie na przykład, jeśli nie terminem płacenia rachunków, a zwykle wtedy jesteś bez grosza. Z każdym Bożym Narodzeniem jesteś o rok starszy, lecz ani o włos bogatszy. W ten dzień przeprowadzasz bilans twoich ksiąg handlowych i przekonujesz się, że po dwunastu miesiącach galerniczej pracy nie masz ani odrobimy zysku... Gdybym był pracodawcą – mówił dalej Scrooge z zawziętością – wówczas każdy idiota włóczący się z życzeniem „wesołych świąt” zostałby ugotowany z jego własnym puddingiem świątecznym i pogrzebany z gałązką ostrokrzewu zatkniętą w serce... To byłoby prawo rozsądne i słuszne!

– Wuju! – upominał go łagodnie siostrzeniec.

– Siostrzeńcze! – przetrwał wuj surowo. – Święć dzień Bożego Narodzenia na swój sposób, a mnie pozwól obchodzić go po mojemu.

– Obchodzić! – powtórzył siostrzeniec. – Ależ ty go wcale nie obchodzisz, wuju...

– Dajże mi już pokój, do licha! – sarknął Scrooge. – Zobaczymy, co ci dobrego przyniosą tegoroczne święta. One ci zawsze wiele dobrego przynoszą!

– Przyznaję, że wiele jest rzeczy, z których mogłem osiągnąć korzyści, a z których jednak nie korzystałem – odparł siostrzeniec. – Między innymi, święta Bożego Narodzenia! Mimo to zawsze myślę o nich nie tylko jako o świętej i czcigodnej pamiątce dla całego chrześcijańskiego świata, ale także jako o chwilach bardzo upragnionych. Są to bowiem chwile dobre, pokrzepiające, miłościwe, radosne. Zawsze oczekuję ich z serdecznym pożądaniem, a witam i obchodzę ze wzruszeniem i radością. Są to bowiem, według mego przekonania, w długim kalendarzu rocznym jedyne dni, w których wszyscy, kobiety i mężczyźni, jakby na podstawie wspólnej ugody, otwierają swe zaryglowane serca i myślą o bliźnich na niższym szczeblu drabiny społecznej, widząc w nich rzeczywiście braci i towarzyszy podróży na drodze do grobu, a nie inną rasę stworzeń, dążących w przeciwną stronę, stworzeń niższych i słusznie upośledzonych. I dlatego, wuju, choć święta te nigdy nie przyczyniły mi w kieszeni ani ziarnka srebra lub złota, wierzę, że przyniosły mi niejedno dobro i że przyniosą mi jeszcze wiele radości. Dlatego też zawsze powtarzam: niech będą błogosławione!

Pomocnik Scrooge’a, ślęczący nad robotą w sąsiedniej izdebce, gorąco przyklasnął tym dowodzeniom, spostrzegłszy jednak niewłaściwość swego entuzjazmu, zaczął rzekomo poprawiać ogień swego kominka. Czynił zaś to tak niezręcznie, że zgasił ostatnią iskierkę.

– A to co znów za moda na odrywanie się od pracy i wtrącanie się tam, gdzie nie potrzeba? – zgromił go ostro Scrooge. – Odezwij się pan choć słówkiem jeszcze, a upamiętnię ci dzień Bożego Narodzenia dymisją1... Jesteś nie lada mówcą – dodał, zwracając się do siostrzeńca. – Dziwi mnie, dlaczego dotychczas nie zasiadasz w parlamencie.

– Nie gniewaj się, wuju! Przyjdź do nas jutro na obiad.

Scrooge odpowiedział z ironią, że przyjdzie. Przyjdzie z pewnością – zaraz się zacznie wybierać. Nic nie ma lepszego do roboty. Siostrzeniec zrozumiał, że była to stanowcza odmowa. Zapytał więc łagodnie:

– Dlaczego odmawiasz, wuju? Dlaczego?

– A dlaczego ożeniłeś się?

– Ponieważ pokochałem.

– Ponieważ pokochałeś! – powtórzył Scrooge, przedrzeźniając go w ten sposób, jak gdyby miłość i małżeństwo były największym na świecie głupstwem po Bożym Narodzeniu. – Bywajże mi zdrów, drogi siostrzeńcze!

– Lecz ty, wuju, nigdy nie odwiedziłeś mnie nawet wówczas, zanim się to stało. Dlaczegóż więc przedstawiasz to obecnie za powód odmowy?

– Bądź zdrów! – powtórzył Scrooge.

– Niczego od ciebie nie potrzebuję i o nic cię nie proszę, dlaczegóż więc nie możemy być przyjaciółmi?

– Bądź zdrów! – mruknął Scrooge.

– Przykro mi bardzo, żeś taki twardy. Nigdy nie mieliśmy żadnej sprzeczki, do której ja dałbym powód. Trudno! Uczyniłem propozycję jedynie ze względu na Boże Narodzenie, a chociaż mi się ona nie udała, zachowam pogodne i radosne usposobienie. Zatem wesołych świąt, wuju!

– Bądź zdrów! – znów powtórzył Scrooge.

– I pomyślności z Nowym Rokiem!

– Bądźże zdrów i odczep się ode mnie! – zamruczał już groźnie Scrooge.

Siostrzeniec opuścił wuja spokojnie, bez wymówek. Przy drzwiach zatrzymał się, aby złożyć życzenia pomocnikowi, który, choć zmarznięty do kości, okazał się cieplejszy od swego pryncypała, gdyż odpowiedział na życzenia uprzejmie i serdecznie.

– Macie drugiego idiotę! – mruczał Scrooge, który słyszał wymianę życzeń. – Mój pomocnik, posiadający rodzinę i piętnaście szylingów tygodniowo na jej utrzymanie, mówi o „wesołych świętach”! Chyba wstąpić do szpitala wariatów!

Pomocnik, odprowadziwszy do drzwi siostrzeńca Scrooge’a, wpuścił jakichś dwóch jegomościów. Byli to poważni obywatele, o przyjemnej powierzchowności; zdjąwszy kapelusze, stanęli przy biurku Scrooge’a. Trzymając w rękach portfele i papiery, skłonili mu się uprzejmie.

– Firma Scrooge i Marley, jeżeli się nie mylę? – zapytał jeden z nich, zaglądając do swej listy. – Czy mam przyjemność mówić z panem Scrooge czy z panem Marleyem?

– Mister Marley umarł już siedem lat temu – odparł Scrooge. – Właśnie dziś w nocy upłynie siedem lat, jak Marley umarł.

– Nie wątpimy, że jego następca godnie reprezentuje jego szczodrobliwość – powiedział ten sam gość, przedstawiając swoje pełnomocnictwo do zbierania ofiar dla biednych.

Zaiste, nie mylił się, gdyż Scrooge i Marley były to dwie bliźniacze dusze. Słysząc niemiły wyraz „szczodrobliwość”, Scrooge zmarszczył brwi, potrząsnął głową i zwrócił dokumenty jałmużnikowi.

– Z okazji tak wielkiej uroczystości, panie Scrooge – mówił ów jegomość, nie zważając na to i ujmując pióro – ludzie zamożniejsi nie uchylają się od wsparcia nędzarzy i wydziedziczonych, którzy teraz właśnie, podczas silnych mrozów, na wielkie są narażeni cierpienia. Jest to zresztą prostym obowiązkiem zamożnych przychodzić z pomocą bliźnim pozbawionym możliwości zaspokojenia podstawowych potrzeb życiowych...

– Alboż nie ma więzień? – przerwał mu Scrooge.

– Niestety, mamy ich jeszcze bardzo wiele! – odparł jałmużnik, odkładając na bok pióro.

– A przytułki, domy pracy i domy poprawy, czy te instytucje przestały istnieć? – zapytał znów Scrooge.

– I one, oczywiście, istnieją, chociaż należy pragnąć, żeby się stały niepotrzebne.

– A zatem wszystkie te instytucje istnieją i są czynne? – badał gościa w dalszym ciągu Scrooge.

– Są bardzo czynne, bez chwili wypoczynku – brzmiała odpowiedź.

– Chwała Bogu! Pańskie żądanie i to, co pan na wstępie powiedziałeś, przyprawiło mnie o obawę, że coś wstrzymało ich użyteczną działalność. Bardzo mnie cieszy, że tak nie jest. Zachwycony jestem moją omyłką.

– Ponieważ wiadomo powszechnie, że instytucje wspomniane, pomimo usilnych zabiegów, nie są w stanie po chrześcijańsku zaspokoić potrzeb ani duchowych, ani cielesnych wielkich mas nędzarzy, przychodzimy im z pomocą, zbierając ofiary na dostarczenie choć najbiedniejszym jadła, napojów i środków do ogrzania zlodowaciałych ich mieszkań. Wybieramy ten czas, ponieważ w te wielkie święta bieda najwięcej daje się we znaki, a dostatek najwięcej się raduje i używa. Na jaką sumę mam pana zapisać?

– Proszę mnie wcale nie zapisywać – odpowiedział Scrooge.

– Rozumiem, życzysz pan sobie pozostać ofiarodawcą bezimiennym?

– Życzę sobie, aby mnie zostawiono w spokoju – rzekł Scrooge. – Skoro mnie panowie pytacie o moje życzenia, oto jest odpowiedź. Nie cieszę się ani używam sam podczas świąt Bożego Narodzenia i nie stać mnie na to, abym przyczyniał się do wesołości i używania próżniaków. Wspieram instytucje, o których wspomniałem; kosztują mnie one dosyć; tam niech więc udadzą się ci, którym nie jest dobrze we własnych domach.

– Wielu nie może się tam dostać, a wielu wolałoby raczej umrzeć, niż tam się znaleźć – zauważył jałmużnik.

– Skoro wielu wolałoby raczej umrzeć – odparł Scrooge – niechże to uczynią i tym sposobem zmniejszą nadmiar ludności. Zresztą, proszę wybaczyć, ja się na tych sprawach nie znam i w ogóle mało mnie one obchodzą.

– Możesz się pan z nimi zapoznać bardzo łatwo, trzeba tylko trochę serca i dobrej woli.

– Ani myślę, to nie mój interes. Wystarcza, jeżeli człowiek zna i rozumie swój własny interes i nie miesza się do cudzego. Mój pochłania mnie całkowicie. Zatem: mam honor pożegnać szanownych panów.

Jałmużnicy, widząc, że nic tu nie wskórają, wzruszyli tylko ramionami i wyszli. Scrooge zaś zabrał się do pracy w znacznie lepszym niż zazwyczaj usposobieniu.

Tymczasem mgła i ciemność tak zgęstniały, że na ulicach zjawili się ludzie i biegali z pozapalanymi latarniami, ofiarując się iść przed końmi ciągnącymi powozy i prowadzić je po właściwej drodze. Starożytna wieża kościoła, z której gotyckiego okna ciekawie spoglądał wciąż na Scrooge’a stary rozbity dzwon, zniknęła i ów dzwon wybijał godziny oraz kwadranse wśród mgły z tak silnymi wibracjami, jak gdyby mu zęby szczękały z zimna.

Mróz bowiem z każdą niemal chwilą się wzmagał.

Na rogu głównej ulicy robotnicy naprawiający rury gazowe rozpalili wielkie ognisko, wokoło którego zebrała się gromadka obdartych mężczyzn i dzieci; grzali oni swe skostniałe ręce i mrużyli oczy, rozkoszując się przyjemnym ciepłem. Ponieważ kranu wodociągowego nie zamknięto, przeto wypływająca z niego woda niebawem krzepła, tworząc ponure kręgi lodu. Na wystawach sklepów gałązki i jagody ostrokrzewu pękały w cieple lamp, które oświecały też blade twarze przechodniów. Składy drobiu i wiktuałów2 pourządzały tak imponujące widowiska, że zdawało się, iż przyziemna myśl kupna, sprzedaży i targu nie może mieć z nimi nic wspólnego.

Lord major3 we wspaniałym pałacu swoim wydawał rozkazy pięćdziesięciu kucharzom i piwniczym, aby przystroili stół świąteczny, jak na dom takiego dygnitarza przystało; nawet ów nędzny krawiec, którego przed tygodniem ten dygnitarz skazał na pięć szylingów kary za pijaństwo i awanturowanie się po ulicy, przygotowywał na swym poddaszu jutrzejszy pudding, a jego wychudła żona wyszła z nie mniej wychudłym dzieckiem po sprawunki do miasta.

Mgła i mrok coraz bardziej się zwiększały. Zimno przejmowało do kości. Gdyby dobry święty Dustan4 dotknął takim zimnem nosa złego ducha, zamiast używać swej zwykłej broni, szatan z pewnością narobiłby wrzasku na cały świat.

Pewien młodociany właściciel małego, chudego nosa, nadgryzanego i chrupanego przez głodne zimno tak, jak psy chrupią kości, pochylił się przy dziurce od klucza do drzwi wejściowych kantoru Scrooge’a, aby szanownego przedstawiciela firmy uraczyć pieśnią świąteczną; lecz zaledwie zdążył wyśpiewać pierwsze wyrazy:

 

„Boże, błogosław cię, dobry panie!

Niech ci nic nie zamąci radości...”

 

Scrooge pochwycił linię5 z taką energią i tak groźnym ruchem, że śpiewak uciekł przerażony, przekładając nad ową dziurkę od klucza więcej przyjazną mgłę, a nawet więcej przyjazny mróz.

Wreszcie nadeszła godzina zamknięcia kantoru.

Scrooge z niechęcią opuścił swój stołek i w milczeniu dał znak pomocnikowi, który natychmiast zgasił świecę i włożył kapelusz na głowę.

– Sądzę, że pan życzysz sobie być wolny przez cały dzień jutrzejszy? – zapytał Scrooge.

– Jeśli pan uważa to za właściwe... – szepnął nieśmiało pomocnik.

– Ja wcale nie uważam tego za właściwe. Tak... nie widzę w tym nic właściwego. Jestem pewny, że gdybym potrącił panu z pensji należność za ten dzień, poczułbyś się pan pokrzywdzony?

Pomocnik uśmiechnął się łagodnie.

– A jednak – ciągnął Scrooge – pan nawet nie pomyślisz o tym, że ja mogę się czuć pokrzywdzony, płacąc panu całkowite wynagrodzenie za dzień świąteczny.

Pomocnik zauważył lękliwie, że święto Bożego Narodzenia przypada raz do roku.

– Liche to usprawiedliwienie okradania kieszeni swego pracodawcy każdego 25 grudnia – zrzędził Scrooge, zapinając palto aż pod brodę. – Mniejsza z tym. Ważniejsze jest to, żebyś pan, zmarnowawszy na próżniactwie cały ten dzień jutrzejszy, przyszedł do zajęcia wcześniej dnia następnego.

Pomocnik przyrzekł zastosować się do tego żądania, po czym Scrooge wyszedł, wciąż mrucząc gderliwie.

Kantor został zamknięty w mgnieniu oka i pomocnik, otuliwszy szyję białym szalikiem, którego końce zwieszały mu się poniżej pasa (biedak nie miał palta...), wesoło wybiegł na ulicę. Chcąc uczcić wieczór wigilijny, przejechał się ze dwadzieścia razy po lodzie na Cornhill, będąc ostatnim w szeregu ochotników bezpłatnej ślizgawki, następnie popędził do domu przy Camden Town tak szybko, jak mógł, aby się jeszcze zabawić z dziećmi w „ciuciubabkę”.

Scrooge spożył bardzo skromny obiad w posępnej garkuchni, do której stale uczęszczał, a przeczytawszy wszystkie znajdujące się tam dzienniki i urozmaiciwszy sobie resztę wieczoru przejrzeniem swych notatek handlowych, udał się do domu.

Zajmował lokal, w którym dawniej mieszkał jego zmarły wspólnik. Składał się on z szeregu ponurych i pustych pokojów, a mieścił się w starym, ciemnym budynku, wznoszącym się przy końcu głuchego jakiegoś zaułka. Wielki ten dom tak nie harmonizował z wąską i krótką uliczką, że można było przypuszczać, iż znalazł się tu przypadkowo, bawiąc w czasie swej młodości z innymi domami w „chowanego”, a zapomniawszy drogi powrotnej, pozostał tu już na zawsze.

Dziś jest on stary i ponury. Oprócz Scrooge’a nikt w nim nie mieszkał. Reszta lokali była wynajęta na biura i kantory. Dziedziniec domu był tak ciemny, że nawet Scrooge, który znał każdy kamień, zmuszony był przechodzić go po omacku. Mgła i szron osnuły czarną bramę tak szczelnie, iż zdawało się, jakoby duch smutku siedział na jej progu w ciężkiej zadumie.

Nie ulega wątpliwości, że nie było nic szczególnego w kołatce wiszącej przy furtce tej bramy, chyba to, że była bardzo wielka. Pewne jest również, że Scrooge widywał ją każdego dnia rano i wieczorem, podczas swego długoletniego zamieszkiwania w tym domu. Pewne jest wreszcie, iż tak mało posiadał w sobie tego, co się nazywa fantazją, jak może żaden człowiek w Londynie, nie wyłączając nawet – a to jest śmiałe słowo – członków parlamentu i rady miejskiej. Należy jeszcze mieć na względzie, że Scrooge nie pomyślał o Marleyu ani przez chwilę od czasu, kiedy wspomniał o jego śmierci tegoż właśnie popołudnia. A teraz niechże mi ktokolwiek raczy wyjaśnić, jeżeli zdoła, jak to się stało, że Scrooge, wsunąwszy klucz w zamek drzwi, zobaczył zamiast kołatki twarz Marleya...

Tak, twarz zmarłego Marleya.

Nie była ona otoczona, jak inne przedmioty na ulicy – nieprzeniknioną ciemnością, przeciwnie, otaczało ją słabe światło, które zdawało się z niej promieniować. Nie miała ona ani groźnego, ani przerażającego wyrazu, spoglądała na Scrooge’a tak, jak zwykle spoglądał Marley na niego za życia: podniósłszy okulary na czoło. Włosy były dziwnie zmierzwione, jakby gwałtownym wichrem lub silnym strumieniem pary, a oczy, choć szeroko otwarte, były tępe, martwe, co, w połączeniu z szarą barwą skóry, czyniło tę twarz odrażającą. Zdawało się jednak, że przerażenie, jakie budził ten widok, pochodziło nie z samej twarzy, ani też z jej wyrazu, lecz wywoływał je inny jakiś, niezwykły powód.

Gdy Scrooge zaczął uważniej przypatrywać się zjawisku, zniknęło ono i pozostała dobrze mu znana kołatka.

Mijalibyśmy się z prawdą, utrzymując, że Scrooge nie był tym zjawiskiem wstrząśnięty i że nie doznał uczucia przerażenia, które mu było obce od dzieciństwa. Lecz rychło się opanował, odzyskał zimną krew, ujął za klucz, który przed chwilą puścił, obrócił go śmiało, otworzył drzwi, wszedł do sieni i zapalił świecę.

Zatrzymał się chwilę w niepewności, zanim zamknął drzwi i naprzód obejrzał się uważnie poza siebie, jak gdyby obawiał się ujrzeć tył głowy Marleya wystającej z drzwi do sieni. Lecz na tylnej stronie drzwi nie było nic, prócz śrub i gwoździ utrzymujących kołatkę; mruknął więc coś niezrozumiale i zatrzasnął drzwi.

Trzask rozległ się po domu jak grzmot. Każdy pokój na piętrze i każda beczka w piwnicy zdawały się odpowiadać mu osobnym echem. Scrooge nie był człowiekiem, którego by podobne odgłosy zatrwożyć mogły. Zaryglował więc drzwi i przeszedł spokojnie przez sień; idąc na górę po schodach, posuwał się z wolna, pojaśniając świecę.

Może któryś z czytelników wyobrazi sobie, że były to wspaniałe schody z dawnych czasów, gdzie łatwo by się zmieściła kareta zaprzężona w szóstkę koni. Otóż mogę wam zaręczyć, że schody prowadzące do mieszkania Scrooge’a były jeszcze szersze. Zmieściłby się na nich nawet karawan, oczywiście ustawiony w poprzek, orczykiem do ściany, a tylnymi kołami do poręczy. I nie tylko zmieściłby się, ale zostałoby jeszcze sporo miejsca. To właśnie mogło być powodem, że Scrooge’owi zdawało się istotnie, że widzi przed sobą karawan posuwający się w górę. Pół tuzina ulicznych lamp gazowych nie oświetliłoby dostatecznie tych schodów, można więc przypuszczać, że przy jednej mdłej świeczce, którą Scrooge sobie przyświecał, było dosyć ciemno i ponuro.

Ale Scrooge szedł na górę, nic sobie z tego nie robiąc. Ciemność jest tania, a taniość była słabą stroną Scrooge’a. Znalazłszy się w mieszkaniu, zanim zamknął i zaryglował ciężkie drzwi, przeszedł się po pokojach dla stwierdzenia, czy wszystko jest w porządku. Być może, iż tajemnicze przeistoczenie się kołatki skłoniło go do tej ostrożności.

Bawialnia, jadalnia, sypialnia, schowanko – wszystkie te pomieszczenia znalazł w zupełnym porządku. Nikogo pod stołem, nikogo pod sofą, mały ogień na kominku, na stole talerz i łyżka, mały rondelek z kleikiem (Scrooge dostał z przeziębienia kataru) na maszynce kuchennej. Nikogo pod łóżkiem, nikogo w komórce, nikogo w szlafroku, wiszącym na ścianie w podejrzany sposób. W schowku nic osobliwego. Stare obuwie, dwa kosze na ryby, dwie zdarte szczotki, umywalnia na trzech nogach i pogrzebacz.

Zupełnie uspokojony, Scrooge zamknął drzwi na dwa spusty, co nie było jego zwyczajem i tak ubezpieczywszy się od wszystkich możliwych niespodzianek, zdjął chustkę z szyi, włożył szlafrok, pantofle i szlafmycę6, po czym usiadł przed kominkiem, zabierając się do spożycia kleiku.

Szczerze mówiąc, ogień na kominku był istotnie bardzo marny, zgoła niewystarczający na tak mroźną porę. Scrooge musiał przysunąć się bardzo blisko i długo czekać, zanim poczuł nieco ciepła z tak skromnej garstki paliwa.

Kominek był stary, zbudowany dawno temu przez jakiegoś holenderskiego kupca i wyłożony dziwacznymi flamandzkimi kaflami, przedstawiającymi różne sceny z Pisma Świętego. Był tam Kain i Abel, córki faraona, królowa Saba, anielscy posłańcy zstępujący z nieba po schodach z obłoków do pierzyn podobnych; był Abraham, Baltazar i apostołowie wybierający się na morze w łodziach kształtu sosjerek; były wreszcie setki innych postaci, mogących zająć uwagę Scrooge’a. A jednak twarz Marleya, zmarłego siedem lat temu, zjawiła się przed jego oczyma, zasłaniając sobą wszystko. Gdyby wszystkie owe kafle kominka były zupełnie czyste i gdyby posiadały własność pokrywania swej gładkiej powierzchni obrazami bezładnych myśl Scrooge’a, wówczas na każdym z nich zjawiłaby się podobizna twarzy zmarłego Marleya.

– Głupstwo! – mruknął Scrooge i machnąwszy ręką, zaczął się przechadzać po pokoju.

Po pewnym czasie usiadł znowu.

Oparłszy głowę o poręcz krzesła, spojrzał przypadkiem na dzwonek, od dawna nieużywany, łączący pokój, w którym Scrooge teraz siedział, z pokojem na najwyższym piętrze domu, również od dawna opuszczonym. Spojrzawszy – osłupiał, spostrzegł bowiem, że dzwonek zaczyna się poruszać. Z początku poruszał się tak wolno, że zaledwie słychać go było; wkrótce jednak zabrzmiał głośno, a na jego hasło odpowiedziały wszystkie dzwonki w całym domu.

Trwało to wszystko pół minuty, może minutę, ale krótka ta chwila wydała się Scrooge’owi nieskończenie długa. Naraz dzwonki ucichły jednocześnie, jak jednocześnie zabrzmiały. Potem, wśród grobowej ciszy, odezwało się gdzieś w piwnicy przytłumione brzęczenie i łoskot, jak gdyby ktoś wlókł ciężkie łańcuchy po beczkach z winem. Wtedy Scrooge przypomniał sobie, że duchy w nawiedzanych przez nie domach zjawiają się zwykle, wlokąc za sobą łańcuchy.

Nagle drzwi piwnicy otworzyły się z głośnym hukiem, a wtedy Scrooge usłyszał głośniejsze brzęczenie; wyszło ono z piwnicy, zaczęło powoli wstępować po schodach, a wreszcie zatrzymało się przy drzwiach jego pokoju.

– Ależ to głupstwo! – mruczał Scrooge. – Nie wierzę, nie mogę wierzyć, żeby to była rzeczywistość.

W tej chwili pobladł z przerażenia, gdy owo coś brzęczącego, nie otwierając drzwi, weszło do pokoju i posuwało się z wolna ku niemu. Zamierający płomień na kominku wyciągnął się, zajaśniał, podskoczył, jakby wołając:

– Poznaję go, to duch Marleya!

Po czym znów wygasł.

Tak, to był on. Ta sama twarz, zupełnie ta sama. I ubrany był zupełnie tak, jak się zwykle ubierał Marley. Ten sam harcap7, ta sama kamizelka, te same spodnie i buty; frędzle przy butach dziwnie były najeżone, jak również harcap, poły surduta i włosy na głowie...

Widmo wlokło za sobą długi łańcuch, który obejmował je w pasie i obwijał jeszcze kilkakrotnie; był on utworzony (Scrooge dobrze mu się przypatrzył) z kas metalowych, kluczy i zamków, ksiąg kupieckich, aktów i mocnych, stalowych sakiewek. Cała postać widma była tak przezroczysta, że Scrooge widział poprzez nią dwa guziki na tyle surduta.

Scrooge często słyszał, jak mówiono, że Marley nie miał serca ani wnętrzności, ale nigdy temu dotąd nie wierzył.

I teraz jeszcze nie wierzył, chociaż przeglądał na wskroś zjawisko, chociaż widział je tuż przed sobą, chociaż czuł lodowaty chłód jego martwych oczu, chociaż zainteresował go gatunek płótna chustki, która obwiązywała twarz widma, czego Marley za życia nie zwykł był czynić. Wciąż jeszcze nie wierzył w to, co widział i usiłował zaprzeczać swoim zmysłom.

– Co to znaczy? – zapytał wreszcie zwykłym swoim, zimnym, mrukliwym tonem. – Czego chcesz ode mnie?

– Wiele! Bardzo wiele! – odparło widmo.

Głos był Marleya; nie można było o tym wątpić.

– Kto jesteś?

– Zapytaj raczej: kim byłem – zabrzmiała głucha, przytłumiona odpowiedź.

– Kimże więc byłeś? – zapytał Scrooge, podnosząc głos. – Jak na ducha, jesteś bardzo drobiazgowy.

– Za życia byłem twoim wspólnikiem, Jakubem Marleyem.

– Czy możesz... czy chcesz usiąść? – zapytał znów Scrooge, spoglądając na widmo z powątpiewaniem, nie wierząc uszom własnym.

– Mogę.

– Uczyń to więc.

Scrooge zapytał o to umyślnie, gdyż nie był pewny, czy istota tak przejrzysta może usiąść na krześle; czuł, że w przeciwnym razie widmo byłoby obowiązane do niezbyt przyjemnych dla niego wyjaśnień. Lecz duch usiadł z przeciwnej strony kominka tak spokojnie i z taką swobodą, jak gdyby to było dla niego rzeczą najzwyklejszą.